sobota, 3 września 2016

28. Help


James schodził po schodach do pokoju wspólnego zaraz za Syriuszem. Przez ramię przełożył dopiero co wypolerowaną miotłę. Niecierpliwie odliczał czas do sprawdzianu kwalifikacji do drużyny, choć wcale nie dlatego, żeby się jakoś wyjątkowo z tego powodu cieszył. Kwalifikacje były upierdliwe. Nie mógł się jednak doczekać momentu, kiedy drużyna zostanie ponownie skompletowana i zacznie treningi.
Skrzywił się lekko. Lista chętnych, którą dostał od McGonagall, zdawała się nie mieć końca. Nie posiadał się z radości, że na szukającego miał tylko jednego kandydata, Alexa, który obsadzał tę pozycję w zeszłym roku. Już dawno mu powiedział, że w takim razie nie musi przychodzić na przesłuchania. Odetchnął z ulgą, że przynajmniej tym nie musiał się martwić.
Z jednej strony radował go zapał początkujących, lecz niestety zwykle szło to w parze z brakiem wystarczających umiejętności. Z drugiej natomiast znajdowali się uczniowie ostatnich roczników – ci albo byli zbyt nieśmiali, by podczas meczu pokazać pełnię swoich możliwości, albo zbyt aroganccy, mimo często wielokrotnego startowania w kwalifikacjach i tylu też odmowach.
Poprzednio, kiedy musiał znaleźć nowego pałkarza, zdecydował się na Eamesa, który miał świadomość swoich umiejętności i przez to pozwalał sobie na zbyt wiele. Jego ciągłe spóźnianie nie tylko denerwowało Jamesa, lecz również obniżało morale drużyny. Co całkiem zrozumiałe, nie była zachwycona takim zachowaniem, ale, czego James miał świadomość, równie mocno denerwowało ich, że nie potrafił wyciągnąć z zachowania pałkarza jakichkolwiek konsekwencji. Jasne, mógł mu zmyć głowę przy wszystkich, ale Paul zwykle nic sobie z tego nie robił i na kolejny trening znowu się spóźniał. Mimo licznych zapewnień, że poprzedni raz był tym ostatnim. W tym roku nie mógł sobie pozwolić na takie błędy.
Zmarszczył nos na samo wspomnienie ubiegłego sezonu. Znajdowanie nowych zawodników zdecydowanie należało do nieprzyjemnych obowiązków kapitana drużyny.
Prychnął, wywracając oczami, kiedy przypomniał sobie, jak bardzo zazdrościł tej funkcji swojemu poprzednikowi. Z perspektywy czasu wiedział już, że powinien dziękować Merlinowi, że pozwolił mu być zwykłym graczem, który nie musiał się niczym przejmować aż przez cztery piękne, długie lata.
Zszedł do pokoju wspólnego. Gdy tylko zauważył Lily, tętno mu przyśpieszyło. Mimowolnie zwolnił, nie zwracając większej uwagi na to, że Syriusz wciąż rozprawiał o kwalifikacjach. Musiał zmuszać nogi do stawiania kolejnych kroków. Gdyby to zależało od niego, chętnie zostałby w tym miejscu i przypatrywał się, jak popołudniowe słońce igrał w jej włosach.
Leżała na kanapie, ze zgiętymi nogami skrzyżowanymi w kostkach. Głowę opierała na kolanach Remusa. Oboje czytali jego ukochane komiksy. James zazgrzytał zębami. Wymierzył sobie solidny cios w czoło. Ogarnij się, ty zakuty łbie. Remus to przyjaciel. Nigdy by ci czegoś takiego nie zrobił.
– No ja myślę, że pokutujesz. Od dobrej chwili mówię do siebie – dotarł do niego pogardliwy głos Syriusza.
Podniósł na niego wzrok. Wywrócił oczami, widząc jego zdenerwowaną minę. Tak całkiem na poważnie zdenerwowaną. Westchnął. Że też ona musiała tak na niego działać. Potrząsnął głową. Zdecydowanie nie potrzebował w niej teraz Evans.
– Wiesz, nie żebym ci przeszkadzał, ale nie sądzisz, że nie najlepiej by o tobie świadczyło, gdybyś się spóźnił? – Syriusz odwrócił się w jego stronę, drapiąc się po policzku.
– Kto ostatni na boisku ten Ślizgon! – krzyknęła entuzjastycznie Skyler, lekko klepiąc Jamesa w plecy, zbiegnąwszy po schodach z damskiego dormitorium. W drugiej dłoni ściskała miotłę.
James zaśmiał się krótko i ruszył w pogoń, słysząc za plecami markotny głos Syriusza:
– Cała moja rodzina jest w Slytherinie.
– Po prostu jesteś zazdrosny, że nie masz z nami szans! – odkrzyknął James, poprawiając chwyt na miotle, po czym wypadł przez dziurę pod portretem.
Wyścig na stadion przegrał o włos ze Skyler, która właśnie entuzjastycznie tryumfowała wokół niego. Nie chciał się do tego przyznać, ale płuca tak go paliły, że miał nieodparte wrażenie, że zaraz wylądują u jego stóp. Chwycił się bod boki, wbijając palce w kłujące miejsce po żebrami.
Ale Syriusz miałby ubaw, przeszło mu przez myśl. Teraz żałował każdego ciastka zjedzonego w trakcie wakacji i tego, że nie ruszał się częściej. Spojrzał ze skrywaną zazdrością na Skyler wyglądającą, jakby przebiegnięcie tego odcinka nie wymagało od niej nawet najmniejszego wysiłku.
– Czekamy na Blacka, czy idziemy? – spytała, wskazując na wejście na stadion.
James obejrzał się za siebie. Nigdzie nie dostrzegał Syriusza. Wyciągnął z kieszeni zegarek, ponownie spojrzał w stronę zamku. Wzruszył ramionami.
– Idziemy. Cholera wie, ile mu zajmie dojście tutaj zwykłym tempem. – Uśmiechnął się lekko, ciesząc się, że jednak wcale nie był taki znowu najgorszy.
Gdy tylko wszedł na murawę i stanął oko w oko z rzędem Gryfonów starających się o miejsce w drużynie, cały dobry humor go opuścił. Odnosił dziwne wrażenie, że zbiegła się tutaj większość uczniów Gryffindoru. Ale może to tylko wrażenie…?
Westchnął ciężko, rozcierając sobie kark. Zastanawiał się, jak rozwiązać ten problem, żeby nie spędzić tu połowy semestru.
No i gdzie ten Syriusz? Spojrzał za siebie. Odetchnął z ulgą, widząc, że się zbliżał żwawym krokiem, goniony przez Adriena. Już i bez czekania na nich spędzą tu wieczność.
– Bez zbędnych wstępów: tutaj – wyciągnął prawą rękę – niech ustawią się kandydaci na obrońców, po tej – wskazał przeciwną stronę – na pałkarzy, a przede mną na ścigających.
Jęknął w duchu, gdy nawet tak proste zadanie okazało się przerastać co po niektórych.
– Poustawiajcie się w rzędach – rzucił, po czym odszedł w stronę składzika po skrzynię z piłkami i szkolne miotły. Rozłożył je przy najbliżej stojących Gryfonach. – A teraz: przywołujemy.
Dopiero kiedy w ten sposób wykruszyła mu się znaczna pula, dotarło do niego, jak rozsądne było to posunięcie.
Rozmasował sobie kark, krzywiąc się. W tyle widział wielu pierwszaków. Nigdy nie potrafił zrozumieć, po co większość z nich w ogóle stawiała się na kwalifikacjach – przecież wszyscy wiedzieli, że w tym stuleciu do drużyny nie dostał się żaden pierwszoroczny. I on, James, nie miał najmniejszych nawet intencji, by tę tradycję zmieniać. Szczególnie że część z nich zdawała się właśnie widzieć miotłę pierwszy raz na oczy.
Gdy wreszcie po teście przywoływania mioteł i dziesięciu okrążeniach dookoła boiska udało mu się odrzucić większość zebranych i zostało przed nim jedenaście osób, odetchnął z ulgą. No, teraz to możemy pracować! Dalej nie jest idealnie, ale… jakoś damy radę.
Z uśmiechem na ustach wzbił się w powietrze. Na krótką chwilę zapomniał o tym, gdzie się właśnie znajdował, delektując się wiatrem we włosach. Potrząsnął głową, szybko powracając do rzeczywistości. Musiał dać z siebie wszystko i zrobić co tylko w jego mocy, żeby skompletować najlepszy skład z możliwych. Jeśli chciał mieć jakąkolwiek szansę na związanie przyszłości z quidditchem, to był właśnie ten rok.
– Dobrze, wasza trójka tworzy jedną drużynę, wy drugą. Na razie wykonujemy rzuty wolne, musimy zacząć od wybrania obrońcy. Każdy obrońca ma do obronienia po jednym golu od każdego z nas. Później rozegracie przeciwko sobie krótki mecz, na tej połowie boiska. Przez… – Wyciągnął z kieszeni zegarek. – …powiedzmy pół godziny. Waszym zadaniem – zwrócił się do pozostałych kandydatów na pałkarzy – będzie chronienie ścigających przed tłuczkami. A żeby trochę utrudnić, odbity tłuczek powinien trafić w jedną z obręczy po przeciwnej stronie boiska.
Obniżył lot i, nie zsiadając z miotły, otworzył skrzynię z piłkami. Nadgarstkiem otarł czoło, błagając w duchu Merlina, by to spotkanie skończyło się lepiej, niż się obecnie spodziewał.
Spojrzał w górę, przyglądając się każdemu z pozostałych z osobna. Żałował, że nie odkrył wśród nich osoby, która zachwyciłaby go od pierwszej chwili. Był pewien, że Skyler utrzyma się w składzie, bo ze świecą szukać drugiej takiej ścigającej. A już na pewno wśród obecnych kandydatów nikt nie dorastał jej do pięt.
Chwycił kafla pod pachę, powoli się unosząc. Podał piłkę do pierwszej osoby w kolejce, ustawiając się w pobliżu pętli, by móc uważnie obserwować bronienie pętli, ale również technikę rzutów. Starał się przypomnieć sobie ostatnie kwalifikacje na ściągającego, czyli… swoje własne. Przez jeden krótki moment żałował, że poprzedni kapitan uparcie trwał przy stałym składzie, dobierając tylko brakujących graczy. Przez to ich zespół od lat się nie zmieniał, a swoje przesłuchanie pamiętał jak przez mgłę. Miał tylko nadzieję, że uda im się znaleźć kogoś przynajmniej w połowie tak dobrego jak Ezra. Już nawet to byłoby dużym osiągnięciem.
Mamy szukającą, pomyślał, ze zdumieniem przypatrując się drobnej czwartoklasistce, która zupełnie zadziwiła go swoją zwrotnością na miotle i pewnym chwytem na kaflu. Przymknął oczy, uśmiechając się szeroko. Radość go rozpierała. Uspokój się i nie chwal dnia przed zachodem. Wszystko się może jeszcze zmienić.
Stosunkowo szybko rozstrzygnął się konkurs na obrońcę. Ku zaskoczeniu Jamesa, stanowisko nie należało jednak do Adriena. Z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia przypatrywał się Charlotte Moore, piątoklasistce o refleksie chyba jeszcze lepszym od niego. Co prawda czekało przed nimi wiele wspólnej pracy, bo zdarzało jej się kafla odbijać, zamiast łapać, ale przynajmniej nie przepuszczała przez pętle żadnej piłki. Nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego nigdy wcześniej nie pojawiła się na przesłuchaniach. To napawało go pewną obawą… Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy podjęcie ryzyka było tego warte. Wzruszył ramionami. Bez ryzyka nie ma zabawy. W razie czego zawsze miał opcję, by wrócić do Adriena.
Kiedy przekazywał wieści, uważnie się jej przyglądał. Na jej twarzy szczęście i ulga malowały się w równym stopniu co przerażenie. Skrzywił się lekko, zupełnie nie wiedząc, jak to odczytać. Obawiał się, że to może nie do końca najlepszy znak. Na szczęście Adrien przyjął decyzję z godnością – pewnie widział, że została podjęta słusznie.
James ponownie obniżył lot. Spojrzał w górę, widząc, jak pozostali ustawiali się na pozycjach. Zerknął kątem oka na odrzuconych obrońców opuszczających boisko lub zajmujących miejsca na trybunach. Z ciężkim westchnieniem uwolnił tłuczki, które momentalnie poszybowały wysoko, o mały włos nie rozkwaszając mu po drodze nosa.
Ku jego radości, mała Mary Macdonald nie zawiodła. Może i miała pewne niedociągnięcia w technice i czasami wykonywała manewry bardzo siłowo albo amatorsko, ale nie było to nic, czego nie mógłby jej nauczyć.
Najbardziej martwili go pałkarze. Wszyscy prezentowali bardzo niski poziom. Syriusz nawet nie musiał się martwić o swoje miejsce.
Krzyknął krótko. Pochylił się nad drążkiem miotły i szybko opuścił teren boiska, doganiając Adriena, który właśnie wracał niepocieszony przez błonia.
– A nie chciałbyś może spróbować na pozycji pałkarza? – Był tak rozemocjonowany, że wyrzucił z siebie słowa szybko, aż praktycznie zlały się w jedno.
Musiał powtarzać trzy razy, zanim do Adriena dotarło, o co właściwie mu chodziło.
Wzruszył ramionami, zupełnie jakby czuł, że i tak nic z tego nie wyjdzie, chociaż James widział w jego oczach iskry nadziei. Wskoczył na miotłę i wspólnie ruszyli w stronę stadionu.
Patrząc na poziom pozostałych kandydatów, to jeśli tylko okaże się, że Adrien będzie potrafił trzymać pałkę i trafiać nią w tłuczki, ta pozycja będzie jego.
Miał rację.
Kiedy niedługo później James wracał do zamku, cieszył się jak dziecko. Wyrzucił pięść wysoko w górę. Naprawdę sądził, że w takim składzie mieli realne szanse na zdobycie pucharu. Teraz tylko pozostało jedno: trenować, trenować, trenować.
Zgodnie z przewidywaniami Remusa, Lily dostała się na zajęcia dodatkowe u Slughorna. Jedyne, z czego była niezadowolona, to to, że w przeciwieństwie do Remusa wcale nie chodziła na zajęcia sama. Obecność dawnego przyjaciela często nie pozwalała jej się skupić, przypominając minione czasy. Z żalu aż ściskało ją w dołku – nadal nie potrafiła uwierzyć, że kiedyś byli tak blisko, a teraz ich drogi tak bardzo się rozeszły.
Trwał środowy wieczór, a dodatkowe zajęcia z eliksirów dobiegły końca. Lily wyszła z klasy resztką sił. Oparła się o zamknięte drzwi, szczęśliwa, że to już koniec tego dnia. Zamknęła oczy, rozkoszując się chłodem podziemi na policzkach rozgrzanych przez parę. Głośno zaburczało jej w brzuchu. Zaśmiała się cicho, gdy dźwięk powrócił do niej echem. Momentalnie spochmurniała, uświadomiwszy sobie, że zajęcia znacznie się przeciągnęły i prawdopodobnie nie zdąży już na kolację. Szybkim krokiem ruszyła w stronę parteru, licząc, że może jakimś cudem uda jej się załapać na posiłek.
Wmawiała sobie, że marzyła tylko o czymś ciepłym do zjedzenia i gorącym prysznicu. Tak naprawdę chciała pozbyć się tych ciążących wspomnień z myśli. Mimo że wszystko co dobre między nią a Severusem rozpadło się już dawno temu, wciąż czaiły się na dnie serca, zupełnie jak nieusunięta drzazga przypominająca o sobie w najmniej spodziewanym momencie.
Widziała tamto spojrzenie za każdym razem, gdy na nią patrzył. Zupełnie jakby na stałe zrosło się z jego twarzą.
Już miała wejść na schody prowadzące do Sali Wejściowej, gdy znikąd wyrosło przed nią trzech Ślizgonów. Zrobiła krok w bok, później w przeciwną stronę. Jednak gdzie by się nie ruszyła, zachodzili jej drogę.
– Popatrz, popatrz, Mulcibier, kogo my tu mamy…
Całkowicie zablokowali jej drogę ucieczki. Avery, Mulcibier i Rosier patrzyli na nią niczym na zwierzynę złapaną w pułapkę. Serce podeszło jej do gardła. W ostatniej chwili powstrzymała się przed zrobieniem kroku w tył. Równie dobrze jak oni wiedziała, że zagłębienie się w lochy nie było rozsądnym pomysłem, szczególnie o tak późnej porze. Zresztą znajdowała się na ich terenie. I tak mieliby przewagę.
– Nie tak szybko, myszko – powiedział z szerokim uśmiechem Rosier, wyjątkowo dobitnie akcentując ostatnie słowo.
Lily poczuła, jak zalewał ją zimny pot, a żołądek zawiązał się w ciasny supeł. Oczy mimowolnie rozszerzyły się w zaskoczeniu, tymczasem umysł podsunął całkiem inne, choć jakże podobne wspomnienia. Za wszelką cenę starała się uspokoić, wmówić sobie, że tamto nie miało znaczenia, że Wilkesa już nie było, że to wszystko tylko zwykły zbieg okoliczności. Z tym że… Czyżby?
– Chyba nie myślałaś, że po odejściu Abraxasa będziesz w szkole bezpieczna…? Tak się składa, że wcześniej zostawił nam pewne instrukcje na twój temat. Nie chciał tego tak zostawiać. Takiego… – Zamyślił się, jakby szukając odpowiedniego słowa.
– …niedokończonego – dopowiedział za niego Mulcibier.
– I… – dodał Rosier, rozglądając się wkoło, wyraźnie rozbawiony sytuacją. – …jakoś nie widzę nigdzie obrońców szlam – dokończył ze złośliwym uśmieszkiem.
Wciągnęła głęboko powietrze, starając się uspokoić kołaczące serce. Kątem oka wypatrywała czegokolwiek, co mogłoby umożliwić jej ucieczkę.
Weź się w garść. Jesteś Gryfonką. Gryfoni nie uciekają przed niebezpieczeństwem. Oni stawiają mu czoła.
Opuszkami palców starała się sięgnąć różdżki tak, aby tego nie zauważyli. W myślach przeszukiwała inkantacje, dziękując w duchu Dearbornowi za tamtą lekcję.
Żółć podeszła jej do gardła, gdy Avery, zupełnie niespodziewanie, wystąpił krok w przód i poczuła jego różdżkę na policzku. Zacisnęła palce na swojej, przygotowując się do rzucenia zaklęcia i ucieczki z tego przeklętego miejsca.
Powinna potraktować ich czymś wyjątkowo nieprzyjemnym – bała się tylko, że nie da rady wszystkim trzem na raz i cały wysiłek pójdzie na marne. Jakaś część jej, najbardziej Gryfońska z możliwych, miała niesamowitą ochotę prychnąć i spytać, czy naprawdę potrzebowali aż trzech osób, by uporać się z jedną dziewczyną. Jednak przeważająca część niej drżała ze strachu przy każdym najmniejszym ruchu napastników.
Z duszą na ramieniu, praktycznie nie oddychając, zupełnie jakby płuca zapomniały, jak to robić, skierowała różdżkę w ich stronę podczas gdy należąca do Avery’ego kreśliła fantasmagoryczne wzory na jej policzku.
W ostatniej chwili, w momencie gdy już przymierzała się, by rzucić zaklęcie, ku jej wielkiemu zaskoczeniu Avery gwałtownie zabrał różdżkę i schował ją do kieszeni. Nie rozumiała, co się działo. Jednak nie zamierzała tego podważać. A co, jeśli to wszystko miało być po prostu nieśmiesznym żartem? Nie, niemożliwe. Nie po tym, co Mulcibier chciał zrobić Mary.
Avery postąpił krok w tył, wracając pomiędzy kolegów. Dopiero wtedy Lily zdołała nabrać powietrza.
– Dobry wieczór, chłopcy. Panno Evans? Co pani tu jeszcze robi? – spytał Slughorn, który wyrósł nagle za jej plecami; brzmiał, jakby zupełnie nie oczekiwał odpowiedzi,. – Chyba nie zaczepiacie koleżanki? – zwrócił się żartobliwie do Ślizgonów.
Zaprzeczyli. Nie żeby spodziewała się czegoś innego. Slughorn zaśmiał się krótko, łapiąc się za wystający brzuch.
Cała krew odpłynęła Lily z twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że nawet w szkole stała na przegranej pozycji. Dopóki nikt nie złapie ich na gorącym uczynku, byli zupełnie bezkarni.
– Chodźmy, panno Evans. Jeśli chcemy jeszcze zdążyć na kolację – musimy się pośpieszyć – ponaglił, po czym raźnie zaczął wspinać się po schodach, nawet się na nią nie oglądając.
Lily ruszyła za nim szybko, korzystając z jego obecności i chwilowej wyrwy w kręgu Ślizgonów. Przeskakując po dwa stopnie na raz, niepewnie odwróciła się za siebie. Spodziewała się, że Ślizgoni zdążyli już zająć się swoimi sprawami. Dreszcz przeszedł prze całe jej ciało, gdy zobaczyła, że dalej stali w tym samym miejscu. Zwróceni w jej stronę, wbijający w nią jadowite spojrzenia.
– To nie koniec – bezgłośnie poruszył ustami Avery, mierząc ją od stóp do głów.
Zachłysnęła się powietrzem, ledwie utrzymując równowagę. Pobladła jeszcze bardziej, choć całe jej ciało zdawało się płonąć.
Dotarli na parter. Lily musiała się powstrzymywać przed kolejnym zerknięciem za siebie. Nie mogła im pokazać, jak bardzo się ich bała. A wiedziała, że jej oczy mówiły to teraz każdemu, kto by w nie spojrzał. Odeszła od zejścia do lochów, ciesząc się, że jest już dla nich niewidoczna. Szybkim krokiem, starając się stąpać jak najciszej, by stukot obcasów nie niósł się echem, przemierzyła pomieszczenie. Niepewnie zajrzała do Wielkiej Sali. Poza wchodzącym do środka Slughornem, rozmawiających w najlepsze profesor Sinistrą oraz Hagridem i kilkoma maruderami dłubiącymi bez większego przekonania w talerzach, oraz jednej wyraźnie zakochanej w sobie pary, nie było tam nikogo.
Choć pewnie dałaby jej schronienie na chwilę, co stałoby się z nią potem, gdy musiałaby całkiem sama wrócić do wieży Gryffindoru?
Szybko ruszyła po schodach, licząc, że nie podejmą pościgu tak od razu. Gdy znalazła się już na drugim piętrze, w boku ją kłuło, a serce kołatało się w piersi, dostrzegła w oddali czwórkę chłopaków. Bez wątpienia byli to Huncwoci. Przyśpieszyła kroku.
Zbliżali się do przejścia, wiedziała, że nie zdoła ich dogonić. Już miała zawołać Remusa, ale w ostatniej z jej ust wyrwało się:
– James!

Znowu z lekkim opóźnieniem, choć tym razem nie do końca z mojej winy. Muszę spiąć dupę i narobić jakieś zapasy, bo inaczej będzie ciężko w semestrze. 
Nie wiem czy już wiecie, czy jeszcze nie, ale wraz z nową betą poprawiamy całość tego opowiadania. Tym razem nie są to jednak zmiany kosmetyczne. Staram się jednak nie ingerować zbytnio w fabułę, żebyście nie musieli czytać od nowa, ale jeśli ktoś reflektuje, to zapraszam. Progres aktualizacje będę zamieszczać na tej podstronie — zostawię link na dole rameczki z aktualizacją (tej rozwijanej na nagłówku). Dla Was najważniejszą zmianą — odczuwalną nawet wtedy, gdy nie będziecie czytać od nowa — jest podmiana Dorcas Meadowes na Marlenę McKinnon. Wymarzyłam sobie inne opko, które miałoby funkcjonować jako łatka do Płomyka i chyba ostatecznie skończy się na tym, że prędzej czy później je  napiszę, a tam Dorcas jest mi zwyczajnie potrzebna. Zresztą i tak nie lubiłam tego, że wcisnęłam Dorcas do jednej klasy z Huncwotami. Także nie zdziwcie się, jeśli od następnego rozdziału zobaczycie w opku Marlenę, to ta sama postać, co Dorcas, tyle że ze zmienionymi personaliami.

5 komentarzy:

  1. Ciesze sie, ze James skompletował najwyraźniej całkiem niezła drużynę. Troche szkoda, ze nie było wiecej akcji w opisie eliminacji, związanej z samymi rozgrywkami, ale i tak przyjemny fragment. Co do Lily... Oczywiscie to dobrze, ze slughorn sie pojawił, ale nie dziwie sie dziewczynie, ze wewnętrznie umiera ze strachu. Ślizgoni sa zdeterminowani. Lily potrzebuje pomocy Huncwotow i ciesze sie, ze to Jamesa zawołała (swoją droga czy Potter jest świadomy zainteresowania Łupina Skyler? ;)).
    Zapraszam na niezaleznosc-hp.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję gorąco za komentarz. Nie, James nie wie o zainteresowaniu Lupina Skyler. Remus bardzo się stara, by utrzymać to w tajemnicy.

      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń
  2. Hej ;) Właśnie! Tyle się mówi o tym jak Remus z Lily się przyjaźnili, jak bardzo byli sobie bliscy, szczerze to aż dziwne że nie wyszło z tego nic więcej ;P Chociaż jak widać po Evans, lubiła mieć inteligentnych mężczyzn w friendzone, czy Remusa, czy Severusa, ale by spętać ją sidłami miłości potrzeba było kogoś z bardziej dziarskim tupetem ;P No, ale obawy Jamesa miały solidne podłoże, dobrze że Remus był dobrym przyjacielem ;P Fajny pomysł na kwalifikacje do drużyny, rzeczywiście to świetny pomysł na utrzymanie wysokiego poziomu ;) Och, a tą ślizgońską szajkę powiesiłabym za kalesony do góry nogami na bijącej wierzbie w deszczowy poranek… Po za potwory, ale taka ich natura, tfu… Obawiam się, że jak Lily o wszystkim powie Jamesowi to może rozpętać niemałą wojnę, Potter z pewnością nie puści tego im płazem, a nie słynie on z cierpliwości, oby nie narobił sobie większych problemów, chociaż… Gdyby tego owocem miało być Jily, to co tam kilka siniaków :P
    Pozdrawiam i życzę dużo weny i huncwotów;)
    /niecnimarudersi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za komentarz i pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń
  3. Nie wiem, co się stało, ale jakoś przegapiłam te ostatnie rozdziały u Ciebie i nie przyszłam z komentarzem. W każdym razie - już zdążyłam nadrobić :)
    Ech, oni to mają fajnie, cieszą się z powrotu do szkoły, przynajmniej część z nich. Szczerze mówiąc, mimo że z charakteru wydaje mi się, iż jestem bardziej podobna do Lily, to bardziej przepadam za Jamesem. Ona jest do bólu zorganizowana, a on - bardzo roztrzepany, ale przez to niezwykle uroczy. Naprawdę rozbawiła mnie reakcja Lily, kiedy dowiedziała się, że to właśnie James został prefektem. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że poradzi sobie aż tak dobrze. Pewnie opowiadał o Hogwarcie bardziej przystępnym językiem niż Lily, a przez to zyskał uwagę pierwszoroczniaków.
    Poza tym - nowy nauczyciel wydaje się niezwykle podejrzany. A przynajmniej nad wyraz surowy. Odniosłam wrażenie, że odkąd tylko wszedł do sali, upatrzył sobie kozłów ofiarnych i nie zamierza odpuścić.
    Wybieranie członków drużyny to z pewnością trudne i odpowiedzialne zadanie. W końcu James musi poprowadzić zespół do zwycięstwa, a nie zrobi tego z bandą aroganckich półmózgów, którzy za nic mają ogólnie przyjęte zasady. Mam nadzieję, że tym razem dokonał słusznego wyboru.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń