James
schodził po schodach do pokoju wspólnego zaraz za Syriuszem. Przez ramię
przełożył dopiero co wypolerowaną miotłę. Niecierpliwie odliczał czas do
sprawdzianu kwalifikacji do drużyny, choć wcale nie dlatego, żeby się jakoś
wyjątkowo z tego powodu cieszył. Kwalifikacje były upierdliwe. Nie mógł się
jednak doczekać momentu, kiedy drużyna zostanie ponownie skompletowana i
zacznie treningi.
Skrzywił
się lekko. Lista chętnych, którą dostał od McGonagall, zdawała się nie mieć
końca. Nie posiadał się z radości, że na szukającego miał tylko jednego
kandydata, Alexa, który obsadzał tę pozycję w zeszłym roku. Już dawno mu
powiedział, że w takim razie nie musi przychodzić na przesłuchania. Odetchnął z
ulgą, że przynajmniej tym nie musiał się martwić.
Z
jednej strony radował go zapał
początkujących, lecz niestety zwykle szło to w parze z brakiem wystarczających
umiejętności. Z drugiej natomiast znajdowali się uczniowie ostatnich roczników
– ci albo byli zbyt nieśmiali, by podczas meczu pokazać pełnię swoich możliwości,
albo zbyt aroganccy, mimo często wielokrotnego startowania w kwalifikacjach i
tylu też odmowach.
Poprzednio,
kiedy musiał znaleźć nowego pałkarza, zdecydował się na Eamesa, który miał
świadomość swoich umiejętności i przez to pozwalał sobie na zbyt wiele. Jego
ciągłe spóźnianie nie tylko denerwowało Jamesa, lecz
również obniżało morale drużyny. Co całkiem zrozumiałe, nie była
zachwycona takim zachowaniem, ale, czego James miał świadomość, równie mocno
denerwowało ich, że nie potrafił wyciągnąć z zachowania pałkarza jakichkolwiek
konsekwencji. Jasne, mógł mu zmyć głowę przy wszystkich, ale Paul zwykle nic
sobie z tego nie robił i na kolejny trening znowu się spóźniał. Mimo licznych
zapewnień, że poprzedni raz był tym ostatnim. W tym roku nie mógł sobie
pozwolić na takie błędy.
Zmarszczył
nos na samo wspomnienie ubiegłego sezonu. Znajdowanie nowych zawodników
zdecydowanie należało do nieprzyjemnych obowiązków kapitana drużyny.
Prychnął,
wywracając oczami, kiedy przypomniał sobie, jak bardzo zazdrościł tej funkcji
swojemu poprzednikowi. Z perspektywy
czasu wiedział już, że powinien dziękować Merlinowi, że pozwolił mu być zwykłym
graczem, który nie musiał się niczym przejmować aż przez cztery piękne, długie
lata.
Zszedł
do pokoju wspólnego. Gdy tylko zauważył Lily, tętno mu przyśpieszyło.
Mimowolnie zwolnił, nie zwracając większej uwagi na to, że Syriusz wciąż
rozprawiał o kwalifikacjach. Musiał zmuszać nogi do stawiania kolejnych kroków.
Gdyby to zależało od niego, chętnie zostałby w tym miejscu i przypatrywał się,
jak popołudniowe słońce igrał w jej włosach.
Leżała
na kanapie, ze zgiętymi nogami skrzyżowanymi w kostkach. Głowę opierała na
kolanach Remusa. Oboje czytali jego ukochane komiksy. James zazgrzytał zębami.
Wymierzył sobie solidny cios w czoło. Ogarnij się, ty zakuty łbie. Remus to
przyjaciel. Nigdy by ci czegoś takiego nie zrobił.
–
No ja myślę, że pokutujesz. Od dobrej chwili mówię do siebie – dotarł do niego
pogardliwy głos Syriusza.
Podniósł
na niego wzrok. Wywrócił oczami, widząc jego zdenerwowaną minę. Tak całkiem na
poważnie zdenerwowaną. Westchnął. Że też ona musiała tak na niego działać.
Potrząsnął głową. Zdecydowanie nie potrzebował w niej teraz Evans.
–
Wiesz, nie żebym ci przeszkadzał, ale nie sądzisz, że nie najlepiej by o tobie
świadczyło, gdybyś się spóźnił? – Syriusz odwrócił się w jego stronę, drapiąc
się po policzku.
–
Kto ostatni na boisku ten Ślizgon! – krzyknęła entuzjastycznie Skyler, lekko
klepiąc Jamesa w plecy, zbiegnąwszy po schodach z damskiego dormitorium. W
drugiej dłoni ściskała miotłę.
James
zaśmiał się krótko i ruszył w pogoń, słysząc za plecami markotny głos Syriusza:
–
Cała moja rodzina jest w Slytherinie.
–
Po prostu jesteś zazdrosny, że nie masz z nami szans! – odkrzyknął James,
poprawiając chwyt na miotle, po czym wypadł przez dziurę pod portretem.
Wyścig
na stadion przegrał o włos ze Skyler, która właśnie entuzjastycznie tryumfowała
wokół niego. Nie chciał się do tego przyznać, ale płuca tak go paliły, że miał
nieodparte wrażenie, że zaraz wylądują u jego stóp. Chwycił się bod boki,
wbijając palce w kłujące miejsce po żebrami.
Ale Syriusz miałby ubaw, przeszło mu przez myśl. Teraz żałował każdego
ciastka zjedzonego w trakcie wakacji i tego, że nie ruszał się częściej.
Spojrzał ze skrywaną zazdrością na Skyler wyglądającą, jakby przebiegnięcie
tego odcinka nie wymagało od niej nawet najmniejszego wysiłku.
–
Czekamy na Blacka, czy idziemy? – spytała, wskazując na wejście na stadion.
James
obejrzał się za siebie. Nigdzie nie dostrzegał Syriusza. Wyciągnął z kieszeni
zegarek, ponownie spojrzał w stronę zamku. Wzruszył ramionami.
–
Idziemy. Cholera wie, ile mu zajmie dojście tutaj zwykłym tempem. – Uśmiechnął
się lekko, ciesząc się, że jednak wcale nie był taki znowu najgorszy.
Gdy
tylko wszedł na murawę i stanął oko w oko z rzędem Gryfonów starających się o
miejsce w drużynie, cały dobry humor go opuścił. Odnosił dziwne wrażenie, że
zbiegła się tutaj większość uczniów Gryffindoru. Ale może to tylko
wrażenie…?
Westchnął
ciężko, rozcierając sobie kark. Zastanawiał się, jak rozwiązać ten problem,
żeby nie spędzić tu połowy semestru.
No i gdzie ten Syriusz? Spojrzał za siebie. Odetchnął z ulgą, widząc, że
się zbliżał żwawym krokiem, goniony przez Adriena. Już i bez czekania na nich
spędzą tu wieczność.
–
Bez zbędnych wstępów: tutaj – wyciągnął prawą rękę – niech ustawią się
kandydaci na obrońców, po tej – wskazał przeciwną stronę – na pałkarzy, a
przede mną na ścigających.
Jęknął
w duchu, gdy nawet tak proste zadanie okazało się przerastać co po niektórych.
–
Poustawiajcie się w rzędach – rzucił, po czym odszedł w stronę składzika po
skrzynię z piłkami i szkolne miotły. Rozłożył je przy najbliżej stojących Gryfonach.
– A teraz: przywołujemy.
Dopiero
kiedy w ten sposób wykruszyła mu się znaczna pula, dotarło do niego, jak
rozsądne było to posunięcie.
Rozmasował
sobie kark, krzywiąc się. W tyle widział wielu pierwszaków. Nigdy nie potrafił
zrozumieć, po co większość z nich w ogóle stawiała się na kwalifikacjach –
przecież wszyscy wiedzieli, że w tym stuleciu do drużyny nie dostał się żaden
pierwszoroczny. I on, James, nie miał najmniejszych nawet intencji, by tę
tradycję zmieniać. Szczególnie że część z nich zdawała się właśnie widzieć
miotłę pierwszy raz na oczy.
Gdy
wreszcie po teście przywoływania mioteł i dziesięciu okrążeniach dookoła boiska
udało mu się odrzucić większość zebranych i zostało przed nim jedenaście osób,
odetchnął z ulgą. No, teraz to możemy pracować! Dalej nie jest idealnie,
ale… jakoś damy radę.
Z
uśmiechem na ustach wzbił się w powietrze. Na krótką chwilę zapomniał o tym,
gdzie się właśnie znajdował, delektując się wiatrem we włosach. Potrząsnął
głową, szybko powracając do rzeczywistości. Musiał dać z siebie wszystko i
zrobić co tylko w jego mocy, żeby skompletować najlepszy skład z możliwych.
Jeśli chciał mieć jakąkolwiek szansę na związanie przyszłości z quidditchem, to
był właśnie ten rok.
–
Dobrze, wasza trójka tworzy jedną drużynę, wy drugą. Na razie wykonujemy rzuty
wolne, musimy zacząć od wybrania obrońcy. Każdy obrońca ma do obronienia po
jednym golu od każdego z nas. Później rozegracie przeciwko sobie krótki mecz,
na tej połowie boiska. Przez… – Wyciągnął z kieszeni zegarek. – …powiedzmy pół
godziny. Waszym zadaniem – zwrócił się do pozostałych kandydatów na pałkarzy –
będzie chronienie ścigających przed tłuczkami. A żeby trochę utrudnić, odbity
tłuczek powinien trafić w jedną z obręczy po przeciwnej stronie boiska.
Obniżył
lot i, nie zsiadając z miotły, otworzył skrzynię z piłkami. Nadgarstkiem otarł
czoło, błagając w duchu Merlina, by to spotkanie skończyło się lepiej, niż się
obecnie spodziewał.
Spojrzał
w górę, przyglądając się każdemu z pozostałych z osobna. Żałował, że nie odkrył
wśród nich osoby, która zachwyciłaby go od pierwszej chwili. Był pewien, że
Skyler utrzyma się w składzie, bo ze świecą szukać drugiej takiej ścigającej. A
już na pewno wśród obecnych kandydatów nikt nie dorastał jej do pięt.
Chwycił
kafla pod pachę, powoli się unosząc. Podał piłkę do pierwszej osoby w kolejce,
ustawiając się w pobliżu pętli, by móc uważnie obserwować bronienie pętli, ale
również technikę rzutów. Starał się przypomnieć sobie ostatnie kwalifikacje na
ściągającego, czyli… swoje własne. Przez jeden krótki moment żałował, że
poprzedni kapitan uparcie trwał przy stałym składzie, dobierając tylko
brakujących graczy. Przez to ich zespół od
lat się nie zmieniał, a swoje przesłuchanie pamiętał jak przez mgłę. Miał tylko
nadzieję, że uda im się znaleźć kogoś przynajmniej w połowie tak dobrego jak
Ezra. Już nawet to byłoby dużym osiągnięciem.
Mamy szukającą, pomyślał, ze zdumieniem przypatrując
się drobnej czwartoklasistce, która zupełnie zadziwiła go swoją zwrotnością na miotle i pewnym chwytem
na kaflu. Przymknął oczy, uśmiechając się szeroko. Radość go rozpierała. Uspokój
się i nie chwal dnia przed zachodem. Wszystko się może jeszcze zmienić.
Stosunkowo
szybko rozstrzygnął się konkurs na obrońcę. Ku zaskoczeniu Jamesa, stanowisko
nie należało jednak do Adriena. Z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia
przypatrywał się Charlotte Moore, piątoklasistce o refleksie chyba jeszcze
lepszym od niego. Co prawda czekało przed nimi wiele wspólnej pracy, bo
zdarzało jej się kafla odbijać, zamiast łapać, ale przynajmniej nie
przepuszczała przez pętle żadnej piłki. Nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego
nigdy wcześniej nie pojawiła się na przesłuchaniach. To napawało go pewną
obawą… Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy podjęcie ryzyka było tego
warte. Wzruszył ramionami. Bez ryzyka nie ma zabawy. W razie czego
zawsze miał opcję, by wrócić do Adriena.
Kiedy
przekazywał wieści, uważnie się jej przyglądał. Na jej twarzy szczęście i ulga
malowały się w równym stopniu co przerażenie. Skrzywił się lekko, zupełnie nie
wiedząc, jak to odczytać. Obawiał się, że to może nie do końca najlepszy znak.
Na szczęście Adrien przyjął decyzję z godnością – pewnie widział, że została
podjęta słusznie.
James
ponownie obniżył lot. Spojrzał w górę, widząc, jak pozostali ustawiali się na
pozycjach. Zerknął kątem oka na odrzuconych obrońców opuszczających boisko lub
zajmujących miejsca na trybunach. Z ciężkim westchnieniem uwolnił tłuczki,
które momentalnie poszybowały wysoko, o mały włos nie rozkwaszając mu po drodze
nosa.
Ku
jego radości, mała Mary Macdonald nie zawiodła. Może i miała pewne
niedociągnięcia w technice i czasami wykonywała manewry bardzo siłowo albo
amatorsko, ale nie było to nic, czego nie mógłby jej nauczyć.
Najbardziej
martwili go pałkarze. Wszyscy prezentowali bardzo niski poziom. Syriusz nawet
nie musiał się martwić o swoje miejsce.
Krzyknął
krótko. Pochylił się nad drążkiem miotły i szybko opuścił teren boiska,
doganiając Adriena, który właśnie wracał niepocieszony przez błonia.
–
A nie chciałbyś może spróbować na pozycji pałkarza? – Był tak rozemocjonowany,
że wyrzucił z siebie słowa szybko, aż praktycznie zlały się w jedno.
Musiał
powtarzać trzy razy, zanim do Adriena dotarło, o co właściwie mu chodziło.
Wzruszył
ramionami, zupełnie jakby czuł, że i tak nic z tego nie wyjdzie, chociaż James
widział w jego oczach iskry nadziei. Wskoczył na miotłę i wspólnie ruszyli w
stronę stadionu.
Patrząc na poziom pozostałych kandydatów, to jeśli tylko okaże się, że
Adrien będzie potrafił trzymać pałkę i trafiać nią w tłuczki, ta pozycja będzie
jego.
Miał
rację.
Kiedy
niedługo później James wracał do zamku, cieszył się jak dziecko. Wyrzucił pięść
wysoko w górę. Naprawdę sądził, że w takim składzie mieli realne szanse na
zdobycie pucharu. Teraz tylko pozostało jedno: trenować, trenować, trenować.
♠
Zgodnie
z przewidywaniami Remusa, Lily dostała się na zajęcia dodatkowe u Slughorna. Jedyne,
z czego była niezadowolona, to to, że w przeciwieństwie do Remusa wcale nie
chodziła na zajęcia sama. Obecność dawnego przyjaciela często nie pozwalała jej
się skupić, przypominając minione czasy.
Z żalu aż ściskało ją w dołku – nadal nie potrafiła uwierzyć, że kiedyś byli
tak blisko, a teraz ich drogi tak bardzo się rozeszły.
Trwał
środowy wieczór, a dodatkowe zajęcia z eliksirów dobiegły końca. Lily wyszła z
klasy resztką sił. Oparła się o zamknięte drzwi, szczęśliwa, że to już koniec
tego dnia. Zamknęła oczy, rozkoszując się chłodem podziemi na policzkach
rozgrzanych przez parę. Głośno zaburczało jej w brzuchu. Zaśmiała się cicho,
gdy dźwięk powrócił do niej echem. Momentalnie spochmurniała, uświadomiwszy
sobie, że zajęcia znacznie się przeciągnęły i prawdopodobnie nie zdąży już na
kolację. Szybkim krokiem ruszyła w stronę parteru, licząc, że może jakimś cudem
uda jej się załapać na posiłek.
Wmawiała
sobie, że marzyła tylko o czymś ciepłym do zjedzenia i gorącym prysznicu. Tak
naprawdę chciała pozbyć się tych ciążących wspomnień z myśli. Mimo że wszystko
co dobre między nią a Severusem rozpadło się już dawno temu, wciąż czaiły się
na dnie serca, zupełnie jak nieusunięta drzazga przypominająca o sobie w
najmniej spodziewanym momencie.
Widziała
tamto spojrzenie za każdym razem, gdy na nią patrzył. Zupełnie jakby na
stałe zrosło się z jego twarzą.
Już
miała wejść na schody prowadzące do Sali Wejściowej, gdy znikąd wyrosło przed
nią trzech Ślizgonów. Zrobiła krok w bok, później w przeciwną stronę. Jednak
gdzie by się nie ruszyła, zachodzili jej drogę.
–
Popatrz, popatrz, Mulcibier, kogo my tu mamy…
Całkowicie
zablokowali jej drogę ucieczki. Avery, Mulcibier i Rosier patrzyli na nią
niczym na zwierzynę złapaną w pułapkę. Serce podeszło jej do gardła. W ostatniej
chwili powstrzymała się przed zrobieniem kroku w tył. Równie dobrze jak oni
wiedziała, że zagłębienie się w lochy nie było rozsądnym pomysłem, szczególnie
o tak późnej porze. Zresztą znajdowała się na ich terenie. I tak mieliby
przewagę.
–
Nie tak szybko, myszko – powiedział z szerokim uśmiechem Rosier, wyjątkowo
dobitnie akcentując ostatnie słowo.
Lily
poczuła, jak zalewał ją zimny pot, a żołądek zawiązał się w ciasny supeł. Oczy
mimowolnie rozszerzyły się w zaskoczeniu, tymczasem umysł podsunął całkiem
inne, choć jakże podobne wspomnienia. Za wszelką cenę starała się uspokoić,
wmówić sobie, że tamto nie miało znaczenia, że Wilkesa już nie było, że to
wszystko tylko zwykły zbieg okoliczności. Z tym że… Czyżby?
–
Chyba nie myślałaś, że po odejściu Abraxasa będziesz w szkole bezpieczna…? Tak
się składa, że wcześniej zostawił nam pewne instrukcje na twój temat. Nie
chciał tego tak zostawiać. Takiego… – Zamyślił się, jakby szukając
odpowiedniego słowa.
–
…niedokończonego – dopowiedział za niego Mulcibier.
–
I… – dodał Rosier, rozglądając się wkoło, wyraźnie rozbawiony sytuacją. –
…jakoś nie widzę nigdzie obrońców szlam – dokończył ze złośliwym uśmieszkiem.
Wciągnęła
głęboko powietrze, starając się uspokoić kołaczące serce. Kątem oka wypatrywała
czegokolwiek, co mogłoby umożliwić jej ucieczkę.
Weź się w garść. Jesteś Gryfonką. Gryfoni nie uciekają przed
niebezpieczeństwem. Oni stawiają mu czoła.
Opuszkami
palców starała się sięgnąć różdżki tak, aby tego nie zauważyli. W myślach
przeszukiwała inkantacje, dziękując w duchu Dearbornowi za tamtą lekcję.
Żółć
podeszła jej do gardła, gdy Avery, zupełnie niespodziewanie, wystąpił krok w
przód i poczuła jego różdżkę na policzku. Zacisnęła palce na swojej,
przygotowując się do rzucenia zaklęcia i ucieczki z tego przeklętego miejsca.
Powinna
potraktować ich czymś wyjątkowo nieprzyjemnym – bała się tylko, że nie da rady
wszystkim trzem na raz i cały wysiłek pójdzie na marne. Jakaś część jej,
najbardziej Gryfońska z możliwych, miała niesamowitą ochotę prychnąć i spytać,
czy naprawdę potrzebowali aż trzech osób, by uporać się z jedną dziewczyną.
Jednak przeważająca część niej drżała ze strachu przy każdym najmniejszym ruchu
napastników.
Z
duszą na ramieniu, praktycznie nie oddychając, zupełnie jakby płuca zapomniały,
jak to robić, skierowała różdżkę w ich stronę podczas gdy należąca do Avery’ego
kreśliła fantasmagoryczne wzory na jej policzku.
W
ostatniej chwili, w momencie gdy już przymierzała się, by rzucić zaklęcie, ku
jej wielkiemu zaskoczeniu Avery gwałtownie zabrał różdżkę i schował ją do
kieszeni. Nie rozumiała, co się działo. Jednak nie zamierzała tego podważać. A
co, jeśli to wszystko miało być po prostu nieśmiesznym żartem? Nie, niemożliwe.
Nie po tym, co Mulcibier chciał zrobić Mary.
Avery
postąpił krok w tył, wracając pomiędzy kolegów. Dopiero wtedy Lily zdołała
nabrać powietrza.
–
Dobry wieczór, chłopcy. Panno Evans? Co pani tu jeszcze robi? – spytał
Slughorn, który wyrósł nagle za jej plecami; brzmiał, jakby zupełnie nie
oczekiwał odpowiedzi,. – Chyba nie zaczepiacie koleżanki? – zwrócił się
żartobliwie do Ślizgonów.
Zaprzeczyli.
Nie żeby spodziewała się czegoś innego. Slughorn zaśmiał się krótko, łapiąc się
za wystający brzuch.
Cała
krew odpłynęła Lily z twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że nawet w szkole stała
na przegranej pozycji. Dopóki nikt nie złapie ich na gorącym uczynku, byli
zupełnie bezkarni.
–
Chodźmy, panno Evans. Jeśli chcemy jeszcze zdążyć na kolację – musimy się
pośpieszyć – ponaglił, po czym raźnie zaczął wspinać się po schodach, nawet się
na nią nie oglądając.
Lily
ruszyła za nim szybko, korzystając z jego obecności i chwilowej wyrwy w kręgu
Ślizgonów. Przeskakując po dwa stopnie na raz, niepewnie odwróciła się za
siebie. Spodziewała się, że Ślizgoni zdążyli już zająć się swoimi sprawami.
Dreszcz przeszedł prze całe jej ciało, gdy zobaczyła, że dalej stali w tym
samym miejscu. Zwróceni w jej stronę, wbijający w nią jadowite spojrzenia.
–
To nie koniec – bezgłośnie poruszył ustami Avery, mierząc ją od stóp do głów.
Zachłysnęła
się powietrzem, ledwie utrzymując równowagę. Pobladła jeszcze bardziej, choć
całe jej ciało zdawało się płonąć.
Dotarli
na parter. Lily musiała się powstrzymywać przed kolejnym zerknięciem za siebie.
Nie mogła im pokazać, jak bardzo się ich bała. A wiedziała, że jej oczy mówiły
to teraz każdemu, kto by w nie spojrzał. Odeszła od zejścia do lochów, ciesząc
się, że jest już dla nich niewidoczna. Szybkim krokiem, starając się stąpać jak
najciszej, by stukot obcasów nie niósł się echem, przemierzyła pomieszczenie.
Niepewnie zajrzała do Wielkiej Sali. Poza wchodzącym do środka Slughornem,
rozmawiających w najlepsze profesor Sinistrą oraz Hagridem i kilkoma maruderami
dłubiącymi bez większego przekonania w talerzach, oraz jednej wyraźnie
zakochanej w sobie pary, nie było tam nikogo.
Choć
pewnie dałaby jej schronienie na chwilę, co stałoby się z nią potem, gdy
musiałaby całkiem sama wrócić do wieży Gryffindoru?
Szybko
ruszyła po schodach, licząc, że nie podejmą pościgu tak od razu. Gdy znalazła
się już na drugim piętrze, w boku ją kłuło, a serce kołatało się w piersi,
dostrzegła w oddali czwórkę chłopaków. Bez wątpienia byli to Huncwoci.
Przyśpieszyła kroku.
Zbliżali
się do przejścia, wiedziała, że nie zdoła ich dogonić. Już miała zawołać
Remusa, ale w ostatniej z jej ust wyrwało się:
– James!
Znowu z lekkim opóźnieniem, choć tym razem nie do końca z mojej winy. Muszę spiąć dupę i narobić jakieś zapasy, bo inaczej będzie ciężko w semestrze.
Nie wiem czy już wiecie, czy jeszcze nie, ale wraz z nową betą poprawiamy całość tego opowiadania. Tym razem nie są to jednak zmiany kosmetyczne. Staram się jednak nie ingerować zbytnio w fabułę, żebyście nie musieli czytać od nowa, ale jeśli ktoś reflektuje, to zapraszam. Progres aktualizacje będę zamieszczać na tej podstronie — zostawię link na dole rameczki z aktualizacją (tej rozwijanej na nagłówku). Dla Was najważniejszą zmianą — odczuwalną nawet wtedy, gdy nie będziecie czytać od nowa — jest podmiana Dorcas Meadowes na Marlenę McKinnon. Wymarzyłam sobie inne opko, które miałoby funkcjonować jako łatka do Płomyka i chyba ostatecznie skończy się na tym, że prędzej czy później je napiszę, a tam Dorcas jest mi zwyczajnie potrzebna. Zresztą i tak nie lubiłam tego, że wcisnęłam Dorcas do jednej klasy z Huncwotami. Także nie zdziwcie się, jeśli od następnego rozdziału zobaczycie w opku Marlenę, to ta sama postać, co Dorcas, tyle że ze zmienionymi personaliami.
Ciesze sie, ze James skompletował najwyraźniej całkiem niezła drużynę. Troche szkoda, ze nie było wiecej akcji w opisie eliminacji, związanej z samymi rozgrywkami, ale i tak przyjemny fragment. Co do Lily... Oczywiscie to dobrze, ze slughorn sie pojawił, ale nie dziwie sie dziewczynie, ze wewnętrznie umiera ze strachu. Ślizgoni sa zdeterminowani. Lily potrzebuje pomocy Huncwotow i ciesze sie, ze to Jamesa zawołała (swoją droga czy Potter jest świadomy zainteresowania Łupina Skyler? ;)).
OdpowiedzUsuńZapraszam na niezaleznosc-hp.blogspot.com
Dziękuję gorąco za komentarz. Nie, James nie wie o zainteresowaniu Lupina Skyler. Remus bardzo się stara, by utrzymać to w tajemnicy.
UsuńPozdrawiam gorąco,
maxie
Hej ;) Właśnie! Tyle się mówi o tym jak Remus z Lily się przyjaźnili, jak bardzo byli sobie bliscy, szczerze to aż dziwne że nie wyszło z tego nic więcej ;P Chociaż jak widać po Evans, lubiła mieć inteligentnych mężczyzn w friendzone, czy Remusa, czy Severusa, ale by spętać ją sidłami miłości potrzeba było kogoś z bardziej dziarskim tupetem ;P No, ale obawy Jamesa miały solidne podłoże, dobrze że Remus był dobrym przyjacielem ;P Fajny pomysł na kwalifikacje do drużyny, rzeczywiście to świetny pomysł na utrzymanie wysokiego poziomu ;) Och, a tą ślizgońską szajkę powiesiłabym za kalesony do góry nogami na bijącej wierzbie w deszczowy poranek… Po za potwory, ale taka ich natura, tfu… Obawiam się, że jak Lily o wszystkim powie Jamesowi to może rozpętać niemałą wojnę, Potter z pewnością nie puści tego im płazem, a nie słynie on z cierpliwości, oby nie narobił sobie większych problemów, chociaż… Gdyby tego owocem miało być Jily, to co tam kilka siniaków :P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dużo weny i huncwotów;)
/niecnimarudersi.blogspot.com/
Dziękuję bardzo za komentarz i pozdrawiam gorąco,
Usuńmaxie
Nie wiem, co się stało, ale jakoś przegapiłam te ostatnie rozdziały u Ciebie i nie przyszłam z komentarzem. W każdym razie - już zdążyłam nadrobić :)
OdpowiedzUsuńEch, oni to mają fajnie, cieszą się z powrotu do szkoły, przynajmniej część z nich. Szczerze mówiąc, mimo że z charakteru wydaje mi się, iż jestem bardziej podobna do Lily, to bardziej przepadam za Jamesem. Ona jest do bólu zorganizowana, a on - bardzo roztrzepany, ale przez to niezwykle uroczy. Naprawdę rozbawiła mnie reakcja Lily, kiedy dowiedziała się, że to właśnie James został prefektem. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że poradzi sobie aż tak dobrze. Pewnie opowiadał o Hogwarcie bardziej przystępnym językiem niż Lily, a przez to zyskał uwagę pierwszoroczniaków.
Poza tym - nowy nauczyciel wydaje się niezwykle podejrzany. A przynajmniej nad wyraz surowy. Odniosłam wrażenie, że odkąd tylko wszedł do sali, upatrzył sobie kozłów ofiarnych i nie zamierza odpuścić.
Wybieranie członków drużyny to z pewnością trudne i odpowiedzialne zadanie. W końcu James musi poprowadzić zespół do zwycięstwa, a nie zrobi tego z bandą aroganckich półmózgów, którzy za nic mają ogólnie przyjęte zasady. Mam nadzieję, że tym razem dokonał słusznego wyboru.
Pozdrawiam serdecznie!