środa, 1 października 2014

11. My middle name is misery



Kwiecień chylił się ku końcowi, a wiosna rozkwitła w pełni. Na błoniach trawa przybrała soczyście zielony kolor, natomiast tafla jeziora migotała niczym tysiące połączonych ze sobą lusterek. Drzewa pokryły się całkowicie rozwiniętymi liści, rzucając miły cień. Nawet Zakazany Las zdawał się przyjaźniejszy i pełny życia. W powietrzu wręcz pachniało nadchodzącym latem.
Spotkania Klubu Ślimaka nie stanowiły regularnych zebrań, a niewtajemniczonym klucz doboru członków mógłby wydawać się całkowicie losowy. Jednak każdy należący do towarzystwa dobrze wiedział, że istniał ścisły klucz wyboru podopiecznych opiekuna Slytherinu. Przez to, że nie każdy lubił chwalić się swoim pochodzeniem, nie wszyscy mogli dotrzeć do wszelkich determinantów decydujących o przyjęciu do klubu. Dodatkowo pośród uczestników znajdowało się kilka osób, które pasowały do zupełnie innego rozwiązania, dlatego też określenie zasady, na jakiej profesor eliksirów rozsyłał swoje zaproszenia, nie należało do prostych zadań.
Prawda była taka, że Horacy Slughorn uwielbiał osoby z dużym potencjałem, takie które posiadały znaczących w magicznym świecie rodziców, co predestynowało ich samych do dużych osiągnięć w przyszłości. Opiekun Slytherinu liczył, że jego wychowankowie prędzej czy później zechcą mu się odwdzięczyć, a nawet jeśli nie, zawsze miałby powód do chwalenia się między kolegami, że przyczynił się do edukacji danej, w tej chwili już wysoko postawionej, osoby. Członkowie Klubu doskonale wiedzieli, jak bardzo lubił się chwalić swoimi poprzednimi zdobyczami.
Drugą, zdecydowanie mniejszą grupę stanowiły osoby o ogromnym talencie w zakresie eliksirów, nawet jeśli nie posiadały one znaczących korzeni, to sam Slughorn wróżył im wielką karierę. Do tych osób zaliczali się między innymi Snape i Evans.
Poza Lily, do grupy należeli również Skyler oraz Dorcas. W tej chwili cała trójka siedziała już na krzesłach w pomieszczeniu, które w niczym nie przypominało sali lekcyjnej. Środek komnaty zajmował duży okrągły stół, przykryty zielonym obrusem, zastawiony srebrną zastawą i różnorakimi potrawami. Panował lekki półmrok, jako że jedyne źródło światła stanowiły kinkiety wiszące na ścianach dookoła pokoju. Zdecydowana większość siedzeń została już zajęta. Nie dało się ukryć, że zdecydowana większość uczniów przynależących do Klubu Ślimaka pochodziła ze Slytherinu. Nie do końca wiadomo, czy wynikało to z faktu, że Slughorn był opiekunem ich domu, czy po prostu dlatego, że potomkowie czystokrwistych rodów przeważnie trafiali do domu węża.
Z kilkuminutowym spóźnieniem, na spotkanie dotarł solenizant w szampańskim humorze. Machnął w powietrzu dłonią, a na jego znak zapaliły się świece stojące na stole, a te znajdujące się w kinkietach zapłonęły jaśniejszym płomieniem. Profesor zajął jedno z ostatnich wolnych miejsc, spoglądając kolejno na swoich wychowanków, uśmiechając się szeroko i lekko kiwając przy tym głową.
Gdy spojrzenie profesora padło na Lily, wciągnęła na twarz wymuszony uśmiech. Choć bardzo lubiła nauczyciela eliksirów, absolutnie nie podobało jej się jego zamiłowanie do czystości krwi. A na organizowanych przez niego spotkaniach przypominano jej, że jest czarownicą gorszej klasy na każdym kroku. Zwyczajem stała się krótka rozmowa gospodarza z każdym z obecnych gości, a to, że uczniowie półkrwi oraz mugolacy zawsze pytani zostawali na samym końcu, mogłoby się wydawać czystym zbiegiem okoliczności. Evans jednak odrzucała taką możliwość ze względu na to, że sytuacja wyglądała dokładnie tak samo za każdym razem.
Lily wiedziała, zgodnie z panującą zasadą, że minie jeszcze dobra chwila, zanim Slughorn skupi na niej uwagę. Merlinie, daj mi siłę, pomyślała, wciąż uśmiechając się wbrew sobie, sięgnęła po półmisek pełen pulpecików, które smakowały doskonale podane z żurawiną. W tym samym momencie zrobił to również Severus siedzący po przeciwnej stronie stołu, niezmiernie zaskakując tym dziewczynę. Cofnęła dłoń jak oparzona, spoglądając na niego nieprzychylnie. Wciąż nie mogła mu wybaczyć tego, jak przy wszystkich nazwał ją szlamą. I pomyśleć, że kiedyś uważała go za przyjaciela… Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Tiara Przydziału dokonała innego wyboru. Być może nadal byliby szczęśliwymi przyjaciółmi.
Slughorn przepytywał jedną osobę za drugą, ale Lily nie bardzo zwracała uwagę na to, o czym rozmawiali. Tematy zazwyczaj się powtarzały, oscylując wokół grzecznych zagadnień o zdrowie rodziny, pozdrowienia dla rodziców, jeśli w przeszłości należeli oni do ulubieńców profesora, pytań o samopoczucie czy szkolne życie. Nigdy nie wkraczały w prywatną strefę życia, sprawiając wrażenie pozornej neutralności. Spotkania niby nie klasyfikowały się jako obowiązkowe, lecz opuszczając je można narazić się na nieprzychylność Slughorna, co wcale nie należało do przyjemnych doznań. Horacy bowiem nad wyraz łatwo wpadał w gniew, który wcale szybko nie przemijał. Gdyby nie konsekwencje, Evans najchętniej opuszczałaby te wizyty, żeby nie musieć znosić tego, co w jej ocenie ocierało się o upokorzenie. Choć na co dzień nie przywiązywała większej wagi do czystości krwi, czasami, szczególnie podczas tych zebrań, gdy raz po raz uderzało ją wrażenie traktowania jako towar drugiej jakości, to, że nie urodziła się w rodzinie czarodziejów nadzwyczaj ja bolało.
Z jednej strony powinna się cieszyć, że ma przy sobie przyjaciół, którzy absolutnie nie przywiązywali do tego aspektu większej wagi, z drugiej jednak nadal odczuwała delikatny ból po stracie Severusa, dla którego jej pochodzenie okazało się zbyt wielką przeszkodą, by mogli nadal utrzymywać bliskie kontakty.
Choć ich przyjaźń zaczęła rozsypywać się o wiele wcześniej, nawet gdy wszystko zbliżało się ku końcowi, nadal liczyła, że może uda jej się odzyskać przyjaciela z dzieciństwa. Teraz, gdy patrzyła na niego, wśród nowych przyjaciół, którzy odebrali jej Seva, prawie nie wywierało to na niej wrażenia. Uświadomiła sobie, że kiedy nazwał ją szlamą, był to tylko i wyłącznie jego świadomy wybór. Nie mogła udawać, że to, co ich łączyło, nadal jest prawdziwe, kiedy wiedziała, co naprawdę o niej myślał. Nie słuchała, gdy próbował przeprosić, ani gdy starał się wytłumaczyć swoje zachowanie.
Ta sytuacja nie miała prawa mieć racjonalnego wytłumaczenia. Nie można oddzielać jednej szlamy od drugiej. W gruncie rzeczy każda jest taka sama, pochodzenia nie można wybrać ani zmienić. Tak samo jak nie można uważać wszystkich mugolaków za szlamy, poza jedną dziewczynka, z którą kiedyś łączyło cię coś więcej – pomyślała, spoglądając na siedzącego tuż obok Snape’a, prefekta naczelnego Ślizgonów.
Chłopak obdarzył ją takim uśmiechem, że aż ciarki przeszły jej po plecach. To na pewno nie wróżyło niczego dobrego.
Sufit Wielkiej Sali, pokryty intensywnym błękitem, przemierzały puchate chmury, zapowiadające piękny dzień, idealny na mecz quidditcha. James od rana nie miał humoru, ponieważ przez szlaban odebrał mu możliwość uczestniczenia w tym sportowym wydarzeniu. Potter co prawda nie czuł się w roli kibica równie dobrze, co na miejscu gracza, ale nadal pozostawał wiernym fanem tego czarodziejskiego sportu, nawet jeśli chodziło tylko o uczniowską ligę. Z niecierpliwością czekał na wynik meczu Ślizgonów przeciw Puchonom, ponieważ w dużej mierze zależało, ile pracy będzie musiał włożyć w trenowanie swojej drużyny przed kolejnym, ostatnim w tym roku szkolnym, spotkaniem na boisku.
W momencie, gdy wszystkie dźwięki jadalni zagłuszył szum ptasich skrzydeł, uczniowie sprawiali wrażenie, jakby świat na moment zamarł. Przybycie poczty każdorazowo wiązało się z nie zawsze pomyślnymi wieściami z frontu.
Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zdawał się coraz bardziej rosnąć w siłę, a fakt, że nie posiadał żadnych znaczących przeciwników, sprawiał, że tracono nadzieję na jakąkolwiek zmianę. Wielu czarodziejów już dawno pożegnało się z myślą o wolnym magicznym świecie. Ministerstwo, zamiast walczyć z terrorem, ukrywało wielu śmierciożerców, a korupcja i zaklęcie Imperius przegryzały je od środka. Co prawda aurorzy, czyli czarodzieje parający się łapaniem czarnoksiężników, starali się poczynić jakieś kroki, mające osłabić pozycję Sami-Wiecie-Kogo, ostatecznie na wiele się to nie zdawało. Stos trupów rósł po każdej stronie barykady.
Po wydarzeniach mających miejsce podczas przerwy świątecznej, Meredith drżała za każdym razem, gdy rozchylała strony Proroka Codziennego. Zazwyczaj niepewnym ruchem wsuwała pięć kunutów do sakiewki przywiązanej do nóżki sowy dostarczającej pocztę, po czym przez chwilę wpatrywała się we wciąż zwiniętą w rulon gazetę. Następnie brała głęboki wdech i zdecydowanym, nerwowym ruchem rozwijała prasę. Targały nią sprzeczne uczucia – równocześnie chciała jak najszybciej mieć to za sobą i upewnić się, że jej bliscy są bezpieczni, a z drugiej strony starała się odwlekać ten moment, na wypadek, gdyby jednak miało okazać się inaczej.
Odetchnęła z ulgą, gdy prześledziła całe wydanie i nie znalazła żadnych niepokojących informacji. Jednak los nie dla wszystkich był tak łaskawy. W odległym miejscu sali, gdzieś przy stole Krukonów, pewna dziewczyna o oliwkowej karnacji, z okularami w grubych oprawkach, zaniosła się donośnym szlochem. Po chwili opuściła pomieszczenie, z twarzą ukrytą w haftowanej chusteczce, podtrzymywana przez dwie przyjaciółki. Choć nie widomo, czy chodziło o zaginięcie, czy śmierć, najprawdopodobniej jednego ze starszych kolegów bądź sąsiadów, wśród uczniów przeszedł pomruk. Gdyby chodziło o kogoś z rodziny dziewczyna zapewne dowiedziałaby się wcześniej od kogoś z rady pedagogicznej.
W tej chwili prawie nikt nie pamiętał już, że nie dalej jak dwa tygodnie temu niemalże wszyscy zaśmiewali się w tej sali do rozpuku. Choć Syriusz miał rację – w szczególności w tych mrocznych czasach – każdy potrzebował choć odrobiny radości, inne wydarzenia zdecydowanie dominowały nad tymi promiennymi momentami, nad wyraz szybko wymazując je z pamięci.
Następnie szybko rzucił okiem na cyferblat wyciągniętego z kieszeni zegarka, po czym zmarszczył nos, dopił ostatni łyk kawy i niechętnie wstał od stołu. Pożegnał się z Huncwotami, skrycie licząc, że może w tym dniu uda mu się zakończyć szlaban. McGonagall przydzieliła im osobne kary, wiedząc, że właśnie ten element zaboli ich najbardziej. Dodatkowo oddawało to stopień jej złości – robiła tak tylko wtedy, gdy wyjątkowo się na nich zdenerwowała.
 Pokuta Pottera zaczynała się już za kilka minut, a jeszcze musiał dotrzeć do kanciapy woźnego. Argus Filch był mężczyzną w średnim wieku, nie ruszającym się nigdzie bez swojej burej kotki, pani Dorris. Jego pociągłą twarz wiecznie pokrywał dwudniowy zarost i zdobiło ją kilka pryszczy, odciągających wzrok od krótkiego, garbatego nosa. Długie, lecz rzadkie, siwe kudły zwisały w luźnych pasmach po obu stronach jego twarzy, niestety nie zasłaniając uszu, z których zawsze wystawało kilka włosów.
Potter niechętnie stanął pod drzwiami gabinetu Filcha i trzykrotnie zapukał. Ze środka dobiegło go zapraszające mruknięcie. Chłopak wziął głęboki wdech, po czym wkroczył do zatęchłej krainy woźnego. Opuszkami palców przejechał po wypolerowanej powierzchni różdżki, skrycie licząc, że może choć tym razem mężczyzna zapomni o jej odebraniu, w głębi ducha wiedział, że tak się jednak nie stanie.
Podobna sytuacja miała miejsce przy każdym szlabanie, niezależnie od tego, kto go przeprowadzał. Gdyby podczas odbywania kary mogli posiadać swoje różdżki, zadania szły by im o wiele szybciej, a do tego prace raczej nie przysparzałyby przy tym zbyt wielu problemów. Magia znacząco wszystko ułatwiała.
Stosunkowo niewielkie pomieszczenie posiadało tylko jeden mały otwór okienny, skąd przez zakurzoną szybę wpadało mętne światło poranka. James zdołał zauważyć, że wskroś błoń szły pierwsze osoby zmierzające na stadion quidditcha. Filch siedział za biurkiem, z namaszczeniem gładząc siedzącą na jego kolanach kotkę. Uniósł kąciki ust, ukazując tym samym braki w swoim uzębieniu.
– To co mnie dziś czeka? – spytał spokojnie Potter, wiedząc, że nie należy się stawiać. To jedynie mogło pogorszyć sytuację, a naprawdę zależało mu żeby już skończyć ten szlaban.
Fakt, że karanie uczniów wyraźnie sprawiało woźnemu przyjemność, nie stanowił żadnej tajemnicy. Wręcz przeciwnie – mężczyzna często narzekał, że nie może już stosować dawnych tortur. Każdy, kto choć raz odwiedził jego gabinet, wiedział, że na ścianie za biurkiem Argusa wisiały kajdany, kiedyś służące do wieszania uczniów pod sufitem, dziś już nieużywane, ale nadal często przez Filcha polerowane, czy to z sentymentu, czy nikłej nadziei na powrót dawnych sposobów wymierzania kar.
James zdążył już umyć wszystkie okna na korytarzu na czwartym piętrze i wiedział, że czekało go jeszcze jedno zadanie, lecz podczas ich poprzedniego posiedzenia, woźny nie chciał mu zdradzić, co to będzie.
– Weźmiesz to pudło… – powiedział wreszcie mężczyzna, z trudem wstając z fotela, wskazując przy tym ruchem podbródka na wspomniany pakunek. Pani Dorris zeskoczyła z kolan właściciela, a teraz ocierała się o jego kostki. – …i pójdziesz za mną – dokończył, po czym cicho stęknął, przenosząc ciężar ciała na zesztywniałą nogę.
Gdy pchnął drzwi kanciapy, spojrzał na Jamesa przez ramię, rozciągając usta w parodii uśmiechu.
Chłopak skrzywił się lekko, wyczuwając, że nie zapowiada to nic dobrego. Gdy tylko przekroczył za Filchem próg sowiarni, wiedział, że czeka go niezmiernie długi dzień.
Podczas gdy James próbował uporać się z niebywałą ilością sowich odchodów, Peter znajdował się w Pokoju Pamięci – sali, gdzie znajdował się każdy dowód osiągnięć uczniów. Polerowanie wszystkich pucharów i medali uzyskało miano dość typowej kary, którą sami Huncwoci wielokrotnie otrzymywali. Niezaprzeczalnie w czwórkę nie dość, że praca szła im o wiele szybciej, to i świetnie się przy tym bawili, a Peter nie zwracałby aż tak uwagi na to, jaki bezbarwny jest na tle przyjaciół, z których każdy znalazł już swoje miejsce w tym pomieszczeniu – Potter i Black jako członkowie drużyny quidditcha, Remus jako przykładny uczeń i prefekt.
Tylko mnie tu zabrakło, mimo że… Nie no, nie oszukujmy się, to czy jestem w ich grupie czy nie, zasadniczo niczego by nie zmieniło, pomyślał ze smutkiem, polerując zeszłoroczny Puchar Quidditcha.
Tymczasem Remus zmierzał właśnie wgłęb lochów, gdzie został przydzielony profesorowi Slughornowi do uporządkowania szkolnego składziku. Niby to zadanie nie wydawało się trudne, ale wbrew pozorom zabierało ogromne pokłady czasu. Nie chodziło tu bowiem jedynie o pomieszczenie przylegające do klasy eliksirów, gdzie znajdowały się ingredienty do dyspozycji studentów uczęszczających na te zajęcia, ale również o prywatny składzik profesora. Pomieszczenie to, choć niewielkich rozmiarów, nadrabiało swoją wysokością. Zdaniem Remusa miało przynajmniej trzy i pół metra, a każdy fragment ściany poza tym, gdzie znajdowały się drzwi, zajmowały rzędy półek z różnorodnymi buteleczkami i pudełeczkami, ściśnięte jedne obok drugich.
Do tej pory Lupinowi udało się już zapanować nad niewiarygodnym bałaganem w składnikach dla studentów, gdzie zdarzały się takie pomyłki jak zmieszanie żabiego skrzeku oraz oczu traszki, oddzielenie których zajęło mu całe popołudnie.
Teraz z czystym sumieniem mógł przyznać, że choć na krótką chwilę zapanował nad tym rozgardiaszem, choć niepodważalnie, pomieszczenie bardzo szybko wróci do poprzedniego stanu. James lub Lily niejednokrotnie opowiadali mu, jaka konkurencja panuje na eliksirach, stąd za każdym razem na początku zajęć rozgorywała wojna o potrzebne składniki. Niewielkie wymiary składziku zdecydowanie nie sprzyjały jakimkolwiek konfliktom. Remusa wcale nie dziwiło, że gdy wszedł tam pierwszego dnia szlabanu, zastał na podłodze prawdziwą feerię barw, wywołaną różnorodnością rozdeptanych w drobny mak składników.
Lupin rozejrzał się po drugim pomieszczeniu, które miał za zadanie posprzątać, niemalże łapiąc się przy tym za głowę i wzdychając ciężko. Bez drabiny się nie obejdzie, przebiegło mu przez myśl na widok kolorowych buteleczek ustawionych na półeczkach najbliżej sufitu.
Remus miał jedynie głęboką nadzieję, że profesor choć próbuje utrzymać porządek w swoich zbiorach, bo jeśli w jakimkolwiek stopniu przypominał on ten bałagan, jaki panował w poprzednio sprzątanej salce, to niezaprzeczalnie czekała go tu praca do samego końca roku szkolnego. Zadania wcale nie ułatwiały wytyczne, jakoby miał poukładać wszystkie pojemniczki w porządku alfabetycznym. Jeszcze raz obrzucił wzrokiem mieniące się buteleczki, po czym zakasał rękawy i wziął się do roboty.

Aktualizacja: 5 grudnia 2015.

13 komentarzy:

  1. Świetne, świetne i jeszcze raz świetne! ;) Czekam na następny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc, mam wrążenie, że ten rozdział był zapchajdziurą. Na szlabanach nie wydarzyły się aż tak ciekawe rzeczy, by przeznaczać na nie cały rozdział... Gdybyś może więcej pisała o rozmyślaniach, tak jak pod koniec w [przypadku Remusa, byłoby lepiej. Albo gdyby coś z tej rozmowy między Syriuszem a Snapem by wyszło. A tak, to szczerze mówiąc, trochę się znudziłam. Ponadto uważam, że jeśli już chciałaś przedstawić wszystkie te kary, to biedny Peter został dość brutalnie potraktowany w porównaniu z całą resztą. Mam nadzieję,że w nastpęnym poście będzie więcej akcji. Opisy były dobre, nie zrozum mnie źle, mimo kilku błędów, czytało się dość szybko, ale niestety wrażenie "zapchajdziurawości" pozostało. Zapraszam do mnie na zapiski-condawiramurs na nowość

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami trzeba wrzucić jakiś rozdział zapchajdziurę, żeby akcja nie leciała na łeb na szyję. Jak już wielokrotnie pisałam, Peter nie jest u mnie postacią pierwszoplanową, stąd takie a nie inne potraktowanie.

      Przykro mi, że się wynudziłaś, mam nadzieję, że kolejny rozdział nie pozostawi takiego wrażenia.

      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń
  3. O, już koniec? Jakoś szybko zleciało.
    Przychylam się do wcześniejszej uwagi, jakoby szlabany same w sobie nie były dość emocjonujące, żeby je tak szczegółowo opisywać. Z nietypowego spotkania Syriusza (które samo w sobie było bardzo obiecujące, zwłaszcza bez różdżki) można było wiele wyciągnąć, ale tak się nie stało. Wystarczyłoby jedno zdanie, żeby z niego zrobić temat do rozmyślań czytelników, a tymczasem trudno nam rozmyślać o platonicznym spotkaniu Snape'a z prefektem w toalecie. Podobnie ze szlabanem Petera - mimo że nie jest on u Ciebie postacią pierwszoplanową, tak łatwo byłoby dodać mu kolejną charakterystyczną i ważną dla fabuły cechę - no bo Izba Pamięci! Mam wrażenie, że sama sobie dajesz wskazówki, ale z nich nie korzystasz.
    Podobała mi się natomiast kwestia konkurencji na lekcjach eliksirów - to coś ciekawego i jednocześnie prawdopodobnego, miło było o tym przeczytać choć przez krótką chwilę.
    I jeszcze ostatnia uwaga - może za bardzo zwracam uwagę na szczegóły, ale moim zdaniem nastroju nie buduje się suchym opisem. Mam na myśli kwestię poczynań Voldemorta i tego, co przedstawia prasa. Przedstawiłaś to w paru krótnich, bardzo zgrabnych, ale jednocześnie niesamowicie suchych i obojętnych zdaniach, a nie wnosi to zupełnie nic do nastroju opowiadania. Wydaje mi się, że jednak potrafisz to robić, wystarczy spojrzeć na mroczniejsze wątki w poprzednich rozdziałach, więc nie wiem, co przydarzyło Ci się tym razem. Nie na tym to polega. Może czasem da się wytworzyć odpowiedni nastrój przy pomocy samych opisów konkretnych wydarzeń, np. Kingowi zawsze udaje się to znakomicie, ale mam wrażenie, że Ty raczej powinnaś stawiać na wydarzenia i emocje, bo są znacznie bardziej wiarygodne niż Twoje krótkie, treściwe, ale zupełnie bezpłciowe opisy sytuacji.
    Podobają mi się też Remusowe wątpliwości, ale w końcu musisz coś z nimi zrobić, bo co za dużo, to niezdrowo, a jakieś akcje w okolicach serca Lupina są zawsze interesujące :) Nawet takie delikatne i nieśmiałe, których wymaga sytuacja.
    Ogólnie wydaje mi się, że wymyślasz bardzo ciekawe wątki, ale masz problem z ich rozwijaniem - przy niedużej (ale mimo wszystko wyróżniającej się na tle innych blogów) częstotliwości dodawania rozdziałów, nie jest to dobry pomysł.
    Trzymam kciuki za Twoje kolejne rozdziały
    Huncwotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do kwestii konkurencji na lekcjach eliksirów, to została ona już dokładniej opisana w jednym z wcześniejszych rozdziałów.

      Jedyne co mogę zrobić, to przeprosić za ten rozdział i obiecać poprawę. Pozwolę sobie zrzucić to karb faktu, że każdy bawiący się słowem miewa lepsze i gorsze rozdziły, tak jak miewa lepze i gorsze dni na pisanie.

      Więcej o Remusie mogę obiecać w kolejnym rozdziale.

      I muszę przyznać, że chyba nie do końca rozumiem, co miałaś na myśli w ostatnim akapicie komentarza. Mogłabyś przybliżyć? Co do rozwijania długich wątków to mam tego świadomość, ale ciągle nad tym pracuję.

      Pozdrawiam,
      maxie

      Usuń
  4. Nie do końca rozumiem, co jest niejasne. Miałam na myśli, że fragmentaryczne i bardzo powolne rozwijanie niektórych wątków sprawia, że trudno jest je dobrze śledzić. Wiadomo, że niektóre potrzebują więcej czasu niż inne, ale czytelnikowi łatwo jest zapomnieć, co działo się 10 rozdziałów temu, zwłaszcza jeśli to nie jest jeden z głównych wątków w opowiadaniu. Lepiej byłoby go rozwinąć na przestrzeni 2-3 rozdziałów.
    Ej, nie przepraszaj za to, co napisałaś, nie po to są nasze uwagi. Rozdział technicznie jest jak zwykle bardzo dobry, a że piszesz to bezinteresownie, tak jak my bezinteresownie to czytamy, to nikt tu nie powinien przepraszać. Myślę, że na przyszłość można to bardzo łatwo rozwiązać. Kiedy już skończysz rozdział, warto zadać sobie pytanie, o czym on konkretnie był. I jeśli potrafisz na nie odpowiedzieć, jeśli wiesz, że wniósł coś ważnego do ogółu, to wszystko jest ok :)
    Pozdrawiam - Huncwotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybacz, ale muszę się z tobą nie zgodzić. Argumentujesz prędkość rozwijania wątków częstotliwością dodawanych rozdziałów, a nie to powinno o tym decydować. Może rozdziały nie należą do długich, a chciałabym żeby ta historia nadawała się do przeczytania również w całości, gdy już skończę ( mam nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie) publikację. Wyobrażasz sobie książkę, w której wszystkie wątki rozwijałyby się na przestrzeni 2-3 rozdziałów? Obawiam się, że nie. Sprawia to przeogromne wrażenie, jakby autor nie miał pomysłu na swój tekst, tak jakby pisał z rozdziału na rozdział, a gdy rozwiąże jeden wątke, zaczyna myśleć nad następnym. Obawiam się, że nie tędy droga. Poprzednia wersja opowiadania była tak prowadzona - jakieś ciągłe tło opowieści, a na pierwszym planie zawiązanie akcji-rozwiązanie-moment na oddech-zawiązanie innej akcji-zakończenie-zawiązanie. Mniej więcej tak to wyglądało i wielokrotnie zwracano mi na to uwagę.
      Rozumiem, że dla czytelnika, który pojawia się tutaj (sprawiając mi tym samym ogromną radość), w tak dużych odstępach czasu, by zapoznać się z nowym rozdziałem może być trudno się odnaleźć. w szczególności jeśli czyta wiele innych opowiadań o podobnej tematyce. Ale czy gdybyś przeczytał całą historię na raz, od deski do deski, to czy nie wolałabyś aby opowiadanie nie było aż tak pociachane kolejnymi akcjami?

      Dziękuję za radę ;)
      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń
  5. Może i nie działo się dużo, ale jak już tam napisałaś w komentarzu powyżej, kiedyś musi się taka "zapchajdziura" pojawić ;) Ja uważam ten rozdział za jeden z tych, które najlepiej mi się czytało. I w sumie cieszę się, że ze spotkania Ślizgonów z Blackiem nic nie wynikło - wydaje mi się, że tu akurat wyglądałoby to trochę tak, jakbyś chciała na siłę nadać akcji temu rozdziałowi. Dlatego podoba mi się tak, jak jest. Niby nic, ale zawsze coś, przy czym - powtarzam - bardzo dobrze się to czytało ;) Dodatkowy plus za Presleya, ale powracając do tematu, to bardzo spodobała mi się "gówniana robota" :D
    Mam nadzieję, że w najbliższych rozdziałach Lupin troszkę się otworzy na uczucie, bo uwielbiam Twojego Remusa. Zresztą, tak jak resztę Huncwotów (ale nie całych, Peter pozostanie dla mnie zawsze gnomem).
    Życzę pomysłów, czasu i zdrowia oraz pozdrawiam serdecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapchajdziura tym ważniejsza im większe natężenie akcji, a ten rozdział miał być takim wyciszeniem pomiędzy dwoma większymi wydarzeniami. Bynajmniej nie mówię tu o tym, co będzie miało miejsce w kolejnym rozdziale (dużo Remusa, tak, tak!), ale w kolejnych porobiło mi się tak, że jeden dzień tak obfitował w wydarzenia, że rozciągnął mi się na bodajże trzy rozdziały.

      Cieszę się niezmiernie, że rozdział Ci się podobał i, że podzielasz moje zdanie w sprawie konfliktu Syriusz-Severus w tym rozdziale ;)

      Dziękuję niezmiernie za wyrazy uwielbienia da Remiego, który zasadniczo staje się chyba postacią, o której najlepiej mi się piszę. Teraz trochę żałuję, że nie napisałam tej historii trochę bardziej z jego punktu widzenia...

      Pozdrawiam gorąco,
      mixie

      Usuń
  6. Nie chodzi o szybkie rozwijanie wszystkich wątków, ale tych, których zbytnie rozdrobnienie przeszkadza. Taka sytuacja grozi np. kwestii Remus/Skyler, no bo ileż można czytać o "nie, nie możemy być razem, ale chcę, ale nie, jednak nie", to mam na myśli. Ale mam nadzieję, że będzie tu więcej dynamizmu (co nie znaczy, że oczekują, że lada chwila się zejdą albo wręcz odwrotnie, ale wiesz chyba, co mam na myśli). Są wątki główne, które należy prowadzić przez całość, ale są też takie, które zwyczajnie wprowadzają zamęt nierozwiązanych (niepotrzebnie) kwestii. Może źle oceniam, które są które w Twoim opowiadaniu, ale mimo wszystko tych pierwszych powinno być znacznie mniej.
    Popieram i doceniam patrzenie na opowieść z szerszej perspektywy ;)
    Pozdrawiam - Huncwotka

    OdpowiedzUsuń
  7. Choć rozdział jest typową przejściówką, czytało mi się go naprawdę przyjemnie. Czasem dobrze jest posłuchać takich historii, dość beztroskich mimo wszystko. Mam tutaj na myśli sprzątanie toalet i składziku ze składnikami. Niestety, chłopców czeka nie łatwa robota, jednak po jakimś czasie, o czym sama wspomniałaś, będą wykonywali niektóre czynności wręcz automatycznie. A wtedy nawet się nie obejrzą, kiedy skończą.
    Szczerze mówiąc, ten woźny jest przerażający. Skoro torturowanie uczniów sprawia mu taką przyjemność, musi być nie lada psychopatą. Paradoksalnie lubi koty... a ludzi najwyraźniej nie :P
    Voldemort nie chce odpuścić i jak widać jest niepokonany. Wszyscy chyba się poddali zważając na jego siłę i potęgę. Poniekąd pogodzili się z niewolą. Jednak to nie może trwać w nieskończoność... biedni uczniowie, co chwilę dowiadują się o śmierci swoich bliskich. Nie mogą czuć się bezpiecznie.
    Zastanawia mnie, jak to dalej rozegrasz, czy tak, jak zrobiła to Rowling, czy wręcz przeciwnie.
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za miłe słowa :)

      Woźny również w oryginalnej serii nie lada mnie przerażał, z tymi jego upodobaniami :p Paradoksalnie, myślę, że on lubi tylko swoje koty :p

      Jak na razie moje plany zmierzają do kanonicznego końca, ponieważ, jeśli mam być szczera, jakoś nigdy nie przekonywały mnie historię, w których Lily i/oraz James przeżywali tamten atak Voldemorta...

      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń

Obserwatorzy